Wyszedł z Zakazanego Lasu, niosąc pod
pachą niewielkich rozmiarów zawiniątko. Gdy tylko wynurzył się spomiędzy drzew,
otrzepał szaty, wysuszył je zaklęciem i ruszył w kierunku zamku. O tej porze
mógł iść spokojnie przez puste błonia, nie obawiając się, że zostanie
zauważony. Na jego szczęście teren szkoły chroniła tylko magia, nie był
dodatkowo patrolowany. Magiczne zabezpieczenia mogą być trudne do obejścia, ale
na pewno łatwiej tego dokonać niż tłumaczyć się ze swojej obecności na błoniach
o tak późnej godzinie, nie wspominając już o przedmiotach, które niósł.
Drogę oświetlał mu blask księżyca prawie
niezasłaniany przez chmury. Spokojnie podszedł do wschodniej ściany budowli i,
otworzywszy przejście, zniknął wewnątrz zamkowych murów.
Tak, sama trafię z powrotem.
Oczywiście, że się nie zgubię.
Jasne, powodzenia. Zapomniałam tylko, że
chodzę do tej szkoły niewiele ponad miesiąc. I że zamek jest wielką plątaniną
korytarzy, w których nawet za dnia trudno mi się jeszcze połapać.
W
dół – to jedyny kierunek, co do którego miałam pewność. Zrezygnowana, zeszłam
do lochów. Którędy teraz? Wszystkie korytarze wyglądały identycznie...
Westchnęłam. Lepiej pójść w złym kierunku niż stać w miejscu, stwierdziłam,
obierając drogę w prawo.
To chyba nie był dobry wybór,
doszłam do wniosku, gdy pół godziny później wciąż krążyłam po lochach, nie
mając pojęcia, czy choć trochę zbliżyłam się do dormitorium. W pewnym momencie
dostrzegłam delikatną poświatę dochodzącą zza załomu korytarza. Powoli
zakradłam się w tamtym kierunku, nasłuchując. Usłyszałam ciężkie kroki i
sapanie. Albo to jest młody górski troll, który jakimś cudem zdobył magiczne
światło, albo nastoletni czarodziej z nadwagą. Uznawszy, że z jednym i z drugim
sobie poradzę, wyszłam temu czemuś na spotkanie.
–
Kto-o idzie? – usłyszałam, gdy tylko pokonałam zakręt. Czyli opcja druga,
górski troll ryknąłby raczej coś niezrozumiałego.
– Lumos – szepnęłam, a jasnożółte
światło zapłonęło na końcu mojej różdżki. Oświetlając twarz, odpowiedziałam – Zagubiona
uczennica, która nie może odnaleźć drogi do dormitorium.
Bądź
co bądź, ten człowiek był lepszą możliwością znalezienia drogi niż samotne
błąkanie się.
Chłopak
odetchnął z ulgą, a na pulchną twarz wpłynął mu uśmiech.
– Uff, bałem się, że to pan Roslin – Zmarszczyłam
brwi, nie mając pojęcia, o kim on mówi. Widząc to, dodał – No, wiesz, nasz
woźny... – Spojrzał na mnie, jakby usiłował sobie coś przypomnieć, po czym
zrobił wielkie oczy i powiedział tonem, jakby właśnie odkrył nową zasadę
dynamiki – Ty jesteś ta Cecily! Nowa na szóstym roku, tak?
Ledwo powstrzymałam się od
przewrócenia oczami. Stałam się chyba legendą szkolną, no pięknie. Zamiast
rzucić zgryźliwą uwagę, którą miałam już na końcu języka, przywołałam
najsłodszy uśmiech, na jaki było mnie stać o tej porze i odparłam, chcąc mieć
to wątpliwie przyjemne spotkanie wreszcie za sobą. – To właśnie ja. Wiesz może,
jak się dostać do Pokoju Wspólnego Slytherinu?
–
Oczywiście, nawet mogę cię tam zaprowadzić! – nazbyt entuzjastycznie
zaproponował chłopak. – Chodź, to w tę stronę – wskazał kierunek i zaczął iść,
nie dając mi szansy grzecznie podziękować za odprowadzenie. Nie mając wyboru,
ruszyłam za czarodziejem.
– Swoją drogą, Jory Tribbel,
Hufflepuff, czwarty rok. Właśnie wracam z kuchni, pan Roslin lubi patrolować te
okolice, dlatego na początku trochę się przestraszyłem... – trajkotał. Gładko
przeszedł z tematu swojej nocnej eskapady na opowieści o swoim życiu, kolegach,
wynikach w nauce i sposobach na pozbycie się trądziku (przepraszam, czy to
jakaś sugestia?!). W pewnym momencie wyłączyłam się, niezbyt zainteresowana
monologiem Puchona. Środek nocy to nie jest czas, gdy chce się słuchać takiej
paplaniny. Prawdę mówiąc, żaden czas nie zachęca do tego. Zarejestrowałam
zmianę tonu chłopaka w samą porę, bo właśnie zadał mi pytanie.
– A
ty co robisz tak późno w nocy poza dormitorium?
– Ja? Um... – powiedziałam niezbyt
inteligentnie, wyrywając się jeszcze z otępienia. – Wracam z biblioteki... I
źle skręciłam. I to pewnie niejednokrotnie. – dodałam ze słodkim uśmiechem, tak
słodkim, że myśłałam, że zaraz dostanę cukrzycy. Blech. Czułam, że mówienie „wracam
z korków u Riddle'a, który postanowił potrenować mnie w kto wie jakim celu w
magicznie pojawiającej się sali, a potem poszedł nie wiadomo gdzie, wierząc, że
sama znajdę drogę, a byłam zbyt dumna, by zaprzeczyć” nie jest najlepszym
pomysłem. Poza tym, dlaczego niby miałabym się dzielić takimi szczegółami z
mojego życia, w dodatku z zupełnie obcą osobą? Nie jestem tak otwarta jak mój
towarzysz. Z jakiegoś powodu jesteśmy w innych domach (całe szczęście!).
Uwierzył bez zmrużenia oka w moje
niezbyt wyrafinowane kłamstewko. – Tak długo tam siedziałaś? Aż dziwne, że nie
trafiłaś do Krukonów. – zaśmiał się. Zawtórowałam z uprzejmości, przeklinając w
duchu te sploty wypadków, które doprowadziły do mojego obecnego położenia. Oby
tylko dormitorium okazało się być blisko...
Los
zlitował się nade mną, bo nie minęło pięć minut, nim Jory zatrzymał się przy
niewyróżniającym się fragmencie ściany.
– To tutaj. – oznajmił, odsuwając się tak,
że zauważyłam małego węża wykutego w kamieniu.
Odetchnęłam
w duchu. – Dzięki wielkie, Jory.
–
Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie! Mam nadzieję, że jeszcze
kiedyś się zasiedzisz– – urwał, widząc moją niezbyt szczęśliwą minę. – Ach tak,
chcesz wejść... To do zobaczenia? – dodał z nadzieją w głosie.
Uśmiechnęłam
się lekko, nie chcąc wyjść na totalnego gbura. Bądź co bądź, chłopak bezinteresownie
doprowadził mnie w środku nocy do dormitorium – Do zobaczenia, Jory.
Po tych słowach chłopak zaczął się
wycofywać wgłąb korytarza. – Naprawdę, bardzo się cieszę, że się spotkaliśmy,
fajnie się rozmawiało! Dobranoc! – rzucił na odchodne. Uniosłam dłoń w geście
pożegnania i gdy tylko Puchon znalazł się wystarczająco daleko, wypowiedziałam
hasło i weszłam do Pokoju Wspólnego. Oparłam sie plecami o drzwi i odetchnęłam
głośno. Nareszcie spokój...
Myślałam,
że gorzej być nie może... A tu proszę! Do moich uszu dobiegł drwiący głos z
fotela stojącego przy kominku, w którym powoli dogasał ogień. – Jak się krążyło
po korytarzach?
Cholerny Riddle! Załatwił co miał
załatwić i przyszedł szybciej, a teraz naigrywa się ze mnie, padalec jeden...
–
Och, nawet nie wiesz, jak wybornie mi się spacerowało – odparłam tonem
ociekającym sarkazmem. Nie moja wina, że po miesiącu nie znam jeszcze
topografii szkoły! Przeszłam zirytowana przez salon i, rzuciwszy coś pomiędzy „dobranoc”
a „udław się starym kalafiorem, żmijo”, schroniłam się w żeńskiej części
dormitorium.
Ej to jest ekstra pisz dalej :)
OdpowiedzUsuńNie mam żadnych zastrzeżeń, akcja się rozwija, jest co raz lepiej! Oby tak dalej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Arystokratka
Rany, miałam tylko wejść na chwilę na tego bloga - zobaczyć, czy warto czytać - a ani się obejrzałam, a doczytałam do X rozdziału. Muszę przyznać, że to jeden z lepszych hpff, jakie czytałam. Żadna pisana na siłę historia, tylko uzupełnienia znakomicie uzupełniające oryginalną serię. Ostatnio jak czytałam po raz enty hp, przeszłość Voldemorta była jednym z moich głównych tematów rozkmin. Z przyjemnością przeczytam więc Twoją wersję zdarzeń. Podoba mi się, że Voldemort jest wiarygodny psychologicznie. Cecilia zresztą też, pasuje na Ślizgonkę. Muszę jeszcze pochwalić oryginalne pomysły, które świetnie wpasowują się w klimat - zaklęcia w Mowie Wężów, Przysięga Czarodzieja, dołączenie do Hogwartu na szóstym roku, wejściówki na Obronie przed Czarną Magią, "uzdrawiająca" czarna magia, fioletowe afro, zaklęcie prostujące włosy... Odkrywasz przede mną Hogwart na nowo! Na zmianę się śmiałam i z przejęciem obserwowałam bieg zdarzeń. Dodaję Cię do linków i wrócę po maturkach dokończyć czytać resztę rozdziałów ;) Właśnie! Powodzenia/mam nadzieję, że dobrze Ci poszło!
OdpowiedzUsuń