poniedziałek, 3 listopada 2014

Rozdział V

Dziękuję wszystkim za czytanie! Ilość wyświetleń naprawdę motywuje do dalszego pisania!
Z tym rozdziałem postanowiłam wprowadzić również punkt widzenia Toma – myślę, że to będzie bardzo pomocne i pozwoli mi na małe wniknięcie w jego osobowość. Zapraszam do lektury!
   ***   



 Śniadanie przyniosło nowe spostrzeżenia.

Gdy weszłam do Wielkiej Sali, większość miejsc przy stole Ślizgonów była zajęta. W centrum siedział nie kto inny, tylko sam Tom Riddle. Wszyscy, być może podświadomie, co jakiś czas mniej lub bardziej ukradkowo zerkali na niego. W ich spojrzeniach dostrzegłam szacunek, ostrożność, czasem coś na kształt uwielbienia i... czyżby lęk? On sam zaś kompletnie nie zwracał uwagi na innych, tylko konsumował swojego tosta, pochylony nad jakąś opasłą księgą.
            Zajęłam miejsce obok Carmen. Szatynka siedziała w idealnej dla mnie lokalizacji – nie za blisko chłopaka, ale wciąż miałam go w zasięgu wzroku. Może to wczesne stadium paranoi, ale zdecydowanie wolałam mieć go na oku. Kto wie, co może knuć w tym swoim despotycznym umyśle... Nalałam sobie kawy i nałożyłam tosta na talerz. Jadłam we względnym milczeniu, co jakiś czas tylko przytakując monologowi Carmen i odpowiadając monosylabami na jej pytania (nic, nawet jajecznica, nie było w stanie zamknąć jej ust!). W pewnym momencie wypowiedź szatynki zeszła na temat Toma oraz Abraxasa i paru innych.

 – Nazywają siebie Wewnętrznym Kręgiem – powiedziała, niemal szepcząc. – Są najbliższymi ludźmi Riddle’a, a tym samym na pewno kimś, z kim trzeba się liczyć. Ten po prawej – nie musiała nawet dodawać, że w odniesieniu do Toma – to  Gaspar Lestange, po lewej Abraxas Malfoy, jego już znasz? – rzuciła pytanie czysto formalnie i, nie czekając na moją odpowiedź, kontynuowała. – A naprzeciwko są Duston Avery i Ventham Prince. – Spojrzałam w tamtym kierunku. Wymienieni, oprócz Malfoya z jego platynowoblond, rozwichrzoną czupryną, z daleka nie wyróżniali się niczym szczególnym. Może to też zasługa tego, że zgromadzeni byli wokół najbardziej skupiającej uwagę osoby. W samej postawie Riddle’a było coś charyzmatycznego i przyciągającego. Był niczym ogień, do którego garną się ćmy mimo świadomości, że może je spalić...

W pewnym momencie chłopak podniósł głowę i nasze spojrzenia się spotkały. W jego oczach było... Zaciekawienie? Szyderstwo? Groźba? A może wszystkiego po trochu? W dodatku cała mieszanka była tak intensywna, że odruchowo chciałam odwrócić wzrok. Udało mi się jednak opanować impuls i wytrzymałam spojrzenie, wkładając w nie jak najwięcej przekory i buntu. Niech wie, że ze mną nie pójdzie mu łatwo! Ślizgon ponownie zagłębił się w lekturze, a ja odetchnęłam z ulgą.

 – Co to było, Cecily? Czyżby Tom się tobą zainteresował? – Carmen spytała pozornie dowcipnie i z troską, ale pod tą maską dostrzegłam coś na kształt zazdrości. Praktycznie wszyscy z Domu Węża wyglądali na spragnionych uwagi tego człowieka i, jak widać, ona nie stanowiła wyjątku. 

 – Najwyraźniej. – odpowiedziałam, wzdychając z niechęcią. Ona spojrzała na mnie jak na kosmitkę. Bo co? Bo nie pałam miłością do jej idola, a jego zainteresowanie mi nie schlebiało? Istny dramat! Na szczęście postanowiła zakończyć ten temat. Zamiast tego zaserwowała mi najświeższe „informacje”, czytaj: ploteczki na temat większości osób znajdujących się w Sali – z nauczycielami i woźnym włącznie. W tym momencie przestałam jej słuchać i pogrążyłam się we własnych rozmyślaniach.

 – Hej, Cecy! – usłyszałam nagle i prawie podskoczyłam.

 – Jonathan! – Domyśliłam się. – Nie strasz mnie tak, zawału można dostać! – Podniosłam głos, odwracając się do uśmiechniętego kuzyna. On tylko się roześmiał.

 – Jak ci się podoba w Hogwarcie? – spytał, przesadnie zadowolony z faktu, że udało mu się mnie zaskoczyć.

 Jestem tu jeden dzień, prawdopodobnie mam na pieńku z najbardziej liczącym się Ślizgonem, a moje współlokatorki są albo gadatliwe i trochę irytujące, ale możliwe do zniesienia (tak Carmen, o tobie mowa), albo takie, że nie mam ochoty w ogóle się z nimi zadawać, przeanalizowałam. Odpowiedziałam jednak zupełnie co innego.
 
– Póki co nie mam na co narzekać i oby po lekcjach się to nie zmieniło! – odparłam, dając Krukonowi kuksańca w bok.

 – A co masz jako pierwsze? – zainteresował się.

            – Zaraz sprawdzę... – wyciągnęłam plan z torby i szybko odczytałam – Obrona przed Czarną Magią.

 – To na pewno się nie zawiedziesz! – powiedział, pełen entuzjazmu. – Nauczyciel jest świetny, no i poza tym zajęcia są najczęściej w formie praktycznej!

            Zaraz zaraz... Co? Pojedynki? Trochę mina mi zrzedła. Wiedziałam, że jestem dobra, ale nie miałam ochoty już pierwszego dnia sprawdzać, czy siebie nie przeceniam...

 Jonathan chyba nie zauważył mojej reakcji, bo nie skomentował w żaden sposób niepewności, którą czułam i którą z pewnością widać było na mojej twarzy. Zerkął za siebie i kiwnął głową w stronę stojącej parę kroków dalej Catherine, która najwyraźniej zaczynała się niecierpliwić. 

            Odetchnął głęboko i powiedział – Muszę już lecieć, obiecałem Cate, że pójdę z nią jeszcze na chwilę przed lekcjami do Wieży Ravenclaw. Do zobaczenia, Cecy! – Uśmiechnął się przepraszająco, po czym ruszył do swojej dziewczyny. Objął ją w talii i po chwili wyszli razem z Wielkiej Sali,

 Odwróciłam się jeszcze na chwilę do stołu, żeby dopić kawę i napotkałam zdumione spojrzenie Carmen.

 – Co to za przystojniak? – spytała. Roześmiałam się. Przynajmniej nie jest zaślepiona kompletnie tym swoim uwielbieniem!

 – Mój kuzyn, Jonathan. – odparłam. Chyba trochę poprawiło jej humor, że jestem z nim spokrewniona, ale po chwili dodałam jeszcze na wszelki wypadek, jakby nie zauważyła – On ma dziewczynę.

            Nie zraziło to jej w żaden sposób.

– Dziewczyna nie ściana, da się ją przesunąć! – odpowiedziała ze śmiechem. Ucieszyła mnie ta lekkość w jej głosie. Czułam, że Carmen jest osobą, której potrzebuje w moim otoczeniu – zdystansowana i zabawna. Obie w dobrych humorach skierowałyśmy się na pierwszą lekcję.

   ***   

Interesujące, pomyślał. Dziewczyna może być dobrą rozrywką... A przynajmniej jakimś ciekawszym zajęciem na jakiś miesiąc, może dwa. Jak wszyscy wcześniej, pewnie po tym czasie będzie chodziła za mną jak za swoim bogiem, chciwie poszukując jego uwagi, a ja odrzucę ją niczym starą zabawkę. Ludzie są tacy nudni i przewidywalni... Utrzymywanie porządku w stworzonym przeze mnie małym imperium nie stanowiło już żadnego wyzwania. Dla Ślizgonów był to już wręcz naturalny stan rzeczy. Mogłem się w takim razie nieco zabawić...

1 komentarz:

  1. Dobry pomysł z tym punktem widzenia Toma, to wiele ułatwi w zrozumieniu pewnych rzeczy. Coś czuje że nasza Cecily będzie dla Toma nie lada wyzwaniem.
    Pozdrawiam
    Arystokratka

    OdpowiedzUsuń