środa, 2 grudnia 2015

Rozdział XX

Ten rozdział będzie fabularną hekatombą!
 P.S. Ostrzeżenie: osobom o słabych nerwach polecam ominięcie fragmentu dotyczącego Little Hangleton. Drastyczna scena. Czytacie na własną odpowiedzialność.

   ***   


Mogłam się tego spodziewać – gdy tylko pokazałam swoją rękę Jeanine Carreac, szkolnej magomedyczce, ta zaczęła kląć na czym świat stoi i robić mi wykłady.

– Co ty, na brodę Merlina, robiłaś? Tak się połamać – to trzeba mieć talent! W ogóle w jaki sposób tak się urządziłaś, co?!

 – Ja, em... Poślizgnęłam się na schodach, psze pani. – Wymyśliłam na poczekaniu.

– Ta dzisiejsza młodzież... Już nawet z chodzeniem ma problemy! Ja nie wiem, to ma być nasza przyszłość? Salazarze, co ty za niedojdy wybierasz, no ja nie wiem... – Carreac marudziła pod nosem, lecząc mój nadgarstek. Modliłam się tylko, żeby to bluzganie nie rozproszyło jej za bardzo i żeby dobrze nastawiła moje złamanie.

W końcu kobieta przestała machać różdżką i z wyraźnie zdegustowaną miną poszła do schowka, po czym przyniosła mi buteleczkę zielonego płynu.

– Wypij to – rozkazała, wciskając mi fiolkę do ręki. – To wszystko, co na tą chwilę mogę zrobić. Założyłam ci usztywnienie, a ty postaraj się nie spadać więcej ze schodów. Nóg w końcu nie masz krzywych, naucz się z nich prawidłowo korzystać – dodała jadowicie, wstając. – Jeśli to wszystko, żegnam. Normalni ludzie, w tym ja, o piątej nad ranem śpią i zdecydowanie nie lubią być budzeni.
Pożegnałam się, po czym opuściłam Skrzydło Szpitalne. Idąc do lochów, myślałam o wczorajszych wydarzeniach z Pokoju Życzeń – głównie o dziwnym zachowaniu Toma, a przede wszystkim o momencie, w którym przydepnął moją nogę dokładnie w miejscu rany. Czy nie za szybko zaufałam temu człowiekowi, nie za bardzo dałam mu się zbliżyć? Chyba powinnam wzmożyć czujność, bardziej na niego uważać... Niepokoiłam się także, jaki prezent chłopak planuje mi dać. Tkwił w tym jakiś podstęp, wiedziałam o tym... Tylko o co może chodzić?

W końcu dotarłam do dormitorium i natychmiast padłam na łóżko, nie zadając sobie trudu, by się umyć czy przebrać. Odkorkowałam tylko fiolkę od magomedyczki i wypiłam zawartość. Smakowała jak wodorosty wymieszane z pieprzem, czekoladą i brukselką... Obrzydliwe połączenie. Z okropnym niesmakiem w ustach i tysiącem pytań w głowie, oddałam się w objęcia Morfeusza.

   ***   

Wdech... Biegłem przez las, z każdym krokiem podrywając do góry zwiędłe liście, które wzlatywały, by w swym ostatnim tańcu znów opaść na ziemię bez życia. Wydech. Mój oddech był zdumiewająco lekki zważywszy na prędkość, z jaką się przemieszczałem. Wdech... Pojedyńcze gałęzie smagały moją twarz jak bicze, jednak nie ustawałem. Coraz bardziej zbliżałem się do celu. Wydech. Nie widziałem go. Ja go czułem. Byłem jak drapieżnik w pogoni za ofiarą. Już blisko, już nie ucieknie...

Nagle las się skończył. Ściana drzew ustąpiła miejsca otwartej przestrzeni. Łąka. Zatrzymałem się, głośno dysząc. Instynktownie rozejrzałem się wokoło. Pusto. Tylko przede mną stał on – mój cel, moja zdobycz. Na mą twarz wkradła się drapieżna imitacja uśmiechu. Obnażyłem kły i przesunąłem po nich językiem. Nareszcie. Dopadłem go. Powoli zbliżyłem się. Dziwne... On nie poruszył się nawet o cal, odkąd tu się pojawiłem. Będąc zaledwie stopę od niego, wyciągnąłem dłoń, by go dotknąć. Wtedy coś zauważyłem... W jego jasnobrązowych oczach ujrzałem odbicie samego siebie. Nie... To niemożliwe. Moje czarne włosy sklejała lepka maź, oczy były zapuchnięte, nadbiegły krwią. Moja blada twarz pokryta była czerwoną substancją, a wyciągniętą rękę szpeciły świeże blizny i czarne pazury. Dopiero wtedy poczułem w nozdrzach tę woń, a w ustach metaliczny smak. Krew... Stałem się łowcą. Zabójcą. Nie zastanawiając się dłużej, zaatakowałem. Moje paznokcie bez problemu rozdarły skórę zwierzęcia, stało ono jednak niewzruszone. Chwyciłem fragment tkanki i wyrwałem go z ciała gwałtownym szarpnięciem. Olbrzymi, dostojny jeleń padł na pokrytą liśćmi ziemię bez życia, a w mojej dłoni pozostało gorące, bijące serce.

   ***   

Do obiadu udawało mi się unikać znajomych twarzy. Obudziwszy się po dziesiątej, czym prędzej ukryłam się w bibliotece, ignorując uporczywe ssanie w żołądku. Jednak po jakimś czasie musiałam spasować – na temat Riddlea nie dowiedziałam się niczego nowego, a moim jedynym dokonaniem było napisanie eseju na Zaklęcia. Z niechęcią zeszłam do Wielkiej Sali.

Dla kogo jak dla kogo, ale dla mnie los kocha być okrutnym – tuż przy wejściu spotkałam Abraxasa Malfoya, który, w przeciwieństwie do mnie, szczerzył się od ucha do ucha. Przewróciłam oczami. A liczyłam dziś na odrobinę spokoju...

– Cece! – Zawołał, dostrzegając mnie.

Uśmiechnęłam się, starając się, by nie wyglądało to zbyt sztucznie. Wyjątkowo nie ucieszyłam się na widok chłopaka – głowa mnie bolała, ręka jeszcze mocniej. Jednak jeśli nie chciałam odpowiadać na niewygodne pytania, musiałam grać.

– 'Brax! Cześć! Jak przygotowania do imprezy?
– Fantastycznie! – odparł z entuzjazmem. – Jako główny koordynator mogę stwierdzić, że wszystko idzie zgodnie z planem. To będzie niezapomniany wieczór! – Puścił mi oczko.

Podczas gdy on opowiadał o elementach wystroju i o wszystkich trudnościach w przemycaniu alkoholu do szkoły, przeszliśmy przez Wielką Salę i usiedliśmy do stołu. Gdy odruchowo sięgnęłam prawą ręką, by nałożyć sobie gulasz wołowy, Abraxas umilkł, po czym spojrzał na mnie, a na jego twarzy malował się szok. Zaklęłam siarczyście w duchu. Zauważył, czyli zacznie pytać.

– Cece! Co ci się stało w nadgarstek? – spytał, wskazując na mój nadgarstek.

Z całych sił starałam się nie przewrócić oczami.

– A, to... Nic poważnego. Poślizgnęłam się na schodach i dość niefortunnie upadłam – odparłam, starając się brzmieć wiarygodnie.

– Ty? Spadłaś? Komu jak komu, ale tobie nawet nie zdażyło się potknąć! – powiedział z nutą podejrzliwości w głosie.

– No widzisz. Nigdy nic, a jak już upadnę, to spektakularnie – zaśmiałam się, modląc się w duchu, by kupił to wyjaśnienie.

Gdy zawtórował mi śmiechem, odetchnęłam z ulgą. Może nie był  w pełni przekonany, ale przynajmniej miał zamiar dać sobie spokój.

– Zawsze wiedziałem, że ty jak już coś robisz, to widowiskowo – powiedział rozbawiony.

– Sugerujesz, że wszystko teatralizuję i robię na pokaz? – spytałam z udawaną irytacją.

– Nie, po prostu nie bawisz się w półśrodki – odparł. Spojrzałam na niego badawczo.

– Co to miało znaczyć? – Ta wymiana zdań zaczynała mnie niepokoić...

– No wiesz... – zaczął niepewnie. Posłałam mu ponaglające spojrzenie, na co on tylko wziął głęboki oddech i wypuścił głośno powietrze. – Nie udawaj, że nie słyszysz, co ludzie mówią.

– Nie, nie słyszę. Nigdy mnie specjalnie nie interesowało, co mówią mnie, gdy robią to za moimi plecami – odpowiedziałam. Obawiałam się jednak, że wiem, do czego zmierza...

– To trochę szkoda. Właśnie w kuluarach można dowiedzieć się najwięcej – powiedział tylko, wzruszając ramionami.

Westchnęłam. Dziś wyjątkowo nie miałam ochoty bawić się w tajemnice i domysły. Odezwałam najspokojniej, jak umiałam.

– Powiesz wreszcie, co masz na myśli, czy mam zastosować legilimencję?

– Ty? Nie... – Abraxas zaciął się. Jego twarz była jak otwarta księga – nie umiał ukryć zaskoczenia zmieszanego z nutą strachu.

– Właśnie chodzi o to, że tak, Malfoy. Przyzwyczaj się do myśli, że jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz. – odparłam z chłodnym spokojem. Merlinie, czy on musi być taki akurat dzisiaj? – To o czym mówiłeś?

– Ja... A, tak... – Mimowolnie zaczął pocierać palcami skronie, lecz po chwili się opamiętał. Rozejrzał się z niepokojem, aż w końcu odezwał się. Mówił przyciszonym głosem, jakby obawiał się, że ktoś niepowołany go usłyszy.

– Wiele osób mówi o tobie i Tomie. Że przyszłaś i nagle on, który nigdy nie wydawał się nawet zainteresowany żadną dziewczyną, no wiesz... Niektórzy mówią, że rzuciłaś na niego urok, inni, że po prostu się zakochał, ale jeszcze kolejni... Uważają, że coś całkowicie innego jest na rzeczy. Co prawda ja nie wierzę w ani jedno słowo – zaczął się bronić – ale ludzie gadają... I nie można tego całkowicie zignorować.

Nawet nie wiedziałam, jak wielkie zainteresowanie budzi moja relacja z Riddlem, ani o jakich możliwościach się spekuluje... Jak to się stało, że byłam ślepa na to, co działo się wokół mnie? I że Carmen, która wiedziała dosłownie wszystko o wszystkich, nie pisnęła słowa o tych plotkach? W mojej głowie aż huczało. Starałam się jednak zachować emocje tylko dla siebie.

– No widzisz, wcale nie było tak ciężko podzielić się paroma informacjami, prawda? – powiedziałam z krzywym uśmiechem. Po chwili zreflektowałam się jednak. Nie mogłam pozwolić na zburzenie mojej relacji z Malfoyem. Nie po tym, jak go szczerze polubiłam... I jak okazał się być cennym źródłem informacji.

– I przepraszam, że byłam tak nieprzyjemna. Marnie spałam tej nocy i w dodatku ten poranny wypadek... – dodałam łagodnie.

– Wybaczam – odparł Abraxas z bladym uśmiechem. – Mam jednak nadzieję, że mimo wszystko pojawisz się na imprezie?

– Oczywiście! – Zareagowałam może odrobinę zbyt entuzjastycznie, przez co chłopak spojrzał na mnie podejrzliwie, ale na szczęście postanowił nie komentować. Zamiast tego powrócił do opowiadania o przygotowaniach, a ja mogłam wreszcie odetchnąć z ulgą.

   ***   
           
Nareszcie. Nadszedł ten dzień. Tak wielką torturą było dla mnie czekanie! Z samego rana zerwałem się, czym prędzej zabrałem potrzebne rzeczy i wyszedłem z dormitorium. Skierowałem się ku miejscu, w którym nikt nie wpadłby na pomysł, by mnie szukać i które skrywało przejście poza zamek – do damskiej toalety na pierwszym piętrze. To niedorzeczne – tak wielkie dziedzictwo zostało ukryte w zwykłej łazience. Salazar Slytherin był wielkim czarodziejem, bez wątpienia, więc musiał mieć w tym jakiś cel, ale dlaczego wybrał akurat tę lokalizację na wejście do Komnaty Tajemnic – to na zawsze miało pozostać jego zagadką. Doszedłszy tam, nie zastanawiałem się dłużej nad tą kwestią. Oczyściłem umysł ze zbędnych myśli, po czym za pomocą mowy węży otworzyłem sobie dostęp do tunelu i wskoczyłem w jego mroczną otchłań.

   ***   

– Nie mam się w co ubrać! – Takim okrzykiem powitała mnie Carmen, gdy wreszcie wróciłam do dormitorium. Większość dnia spędziłam z Abraxasem, pomagając mu w przygotowaniu Pokoju Wspólnego, a raczej przyglądając się jego poczynaniom. Wszystko po to, by jak najbardziej odwlec to spotkanie. Jednak wiedziałam, że nie zdołam go uniknąć...

– O, cześć Carmen – powitałam Ślizgonkę niezbyt entuzjastycznie. – Nadal uważasz, że to dobry pomysł? – dodałam ozięble.

– Żebyś poszła na imprezę? No jasne! W końcu musisz się zabawić! – odparła, dając mi znaki oczami. Dopiero do mnie dotarło, że oprócz nas dwóch w pomieszczeniu są także pozostałe dziewczyny, które biegały od szafki do szafki, dobierając dodatki i strojąc się. Wystarczy jedno nieodpowiednie słowo, a cały Dom, jeśli nawet nie cała szkoła, będą miały o czym mówić. Musiałam więc pod płaszczykiem zwykłej rozmowy przekonać Carmen, by zmieniła zdanie...

– No nie wiem... Będzie tam mnóstwo ludzi... Cały Slytherin... A co jeśli się potknę? Albo co gorsza – okaże się, że nie umiem tańczyć i wszyscy będą potem mówić tylko o tym?

– Na pewno wszystko pójdzie dobrze! A nawet jeśli coś się wydarzy, to i tak prędzej czy później ludzie zapomną! – powiedziała Carmen nieco zbyt entuzjastycznie, jakby chciała ukryć swoją niepewność.

– Niestety takie rzeczy się zapamiętuje najlepiej. Nie możesz wymyśleć czegoś lepszego... Żeby wdrożyć mnie w życie towarzyskie? – dokończyłam po chwili wahania. Z każdym słowem nabierałam coraz większej ochoty, by potrząsnąć dziewczyną i po prostu krzyknąć na nią, by się opamiętała...

– Nie ma mowy! To idealna okazja! Zobaczysz, uda się! Będzie wspaniale! – odparła. Jej głos sugerował, że moje argumenty są bez znaczenia – i tak ona zrobi to, co zamierza. Zakończyła temat, wracając do kwestii sukienki.

– Która lepsza?

Westchnęłam z irytacją. Nie przemówię do niej! Postanowiłam nie ingerować – jeśli ma dość oleju w głowie, wycofa się na czas. Jeśli nie... Najwyżej sama poniesie konsekwencje. Z tą myślą podeszłam bliżej łóżka dziewczyny, by przyjrzeć się kreacjom. Dwie sukienki, dwa odmienne światy – jedna była wściekle czerwona, do połowy uda i z wcięciem w talii, druga zaś, zrobiona z jakiegoś delikatnego, lejącego się, granatowego materiału, musiała sięgać aż do kostek. Skrzywiłam się nieznacznie – obie należały do kategorii ubrań, których bym nie włożyła. Jednak znając życie, w obu Carmen wyglądała niesamowicie.

– Sugerowałabym granatową. Ale pewnie i tak nie posłuchasz mojej rady – odparłam tylko, rzucając jej znaczące spojrzenie, po czym skierowałam się do łazienki. Zimny prysznic – to jest coś, czego w tej chwili potrzebowałam...

Gdy wreszcie wyszłam z kąpieli, dormitorium było puste, a do pokoju docierały przytłumione dźwięki muzyki. Czyli zabawa już się zaczęła... Delikatnie przeczesałam tylko moje rude loki i rozrzuciłam je na ramionach. Z kufra wydobyłam sukienkę. Uwielbiałam ją – dostałam ją w prezencie i zakładałam tylko na bardziej znaczące okazje. Czułam, że ten wieczór może należeć do tej kategorii. Przesunęłam palcami po srebrzystej koronce zdobiącej górę i, nie wahając się dłużej, włożyłam kreację. Poprawiłam jeszcze czarny, tiulowy spód, całość dopełniłam czarnymi, niebotycznie wysokimi szpilkami i wyszłam zmierzyć się z imprezową rzeczywistością.


---***---
Ostrzeżenie: drastyczna scena!

Gdy tylko znalazłem się poza strefą ochronną szkoły, teleportowałem się do małej, niepozornej wioski, w której miałem dokonać swego oczyszczenia – do Little Hangleton. Wylądowałem zaledwie sto jardów od posiadłości Riddle'a Seniora. Słońce już chyliło się ku zachodowi, niebo pokryło się krwistymi smugami, a okolica wyglądała jeszcze bardziej ponuro niż ostatnio, gdy się tu zjawiłem. Nie było widać żywego ducha – nikt, kto nie miał nic do załatwienia, nie zjawiał się tu. Nie znajdowało tu się nic interesującego, a tutejsi mieszkańcy nie słynęli z sympatii do obcych. Słowem – lepszych okoliczności nie mogłem sobie wyobrazić.

Suche liście trzeszczały pod moimi butami, gdy kroczyłem w stronę dworu. Jednym machnięciem różdżki rozdzieliłem bujne krzewy, czyniąc sobie przejście. Nie działała najlepiej, ale wystarczająco dobrze. Niestety nie mogłem korzystać z własnej, musiałem zadowolić się tą skradzioną Morfinowi Gauntowi, mojemu wujowi. Kolejny plugawy element mojej tak zwanej rodziny... Nie wiem, czy nie gorszy od ojca. Morfin, mimo bycia potomkiem samego Slytherina, kompletnie zmarnował swoje życie. Kulawy, rozpijaczony kuternoga nie zasługował na nic więcej niż pogardę. Dlatego bez oporu postanowiłem nadać jego życiu trochę sensu, pozwoliłem, by choć raz miał okazję wesprzeć swego siostrzeńca... Mimo że nie czynił tego z własnej woli.

Stanąłem przed drzwiami rezydencji. Tylko wielkie, dębowe odrzwia dzieliły mnie od wypełnienia misji, z którą się tu zjawiłem, lecz i one nie stanowiły przeszkody. Przystawiłem różdżkę do zamka i wyszeptałem Alohomora. Usłyszałem ciche kliknięcie mechanizmu i nacisnąłem klamkę, delikatnie popychając drzwi. Uchyliwszy je, do moich uszu dotarły subtelne dźwięki pianina i odgłosy radosnej rozmowy. Cała rodzina obecna? Idealnie...

Cichym acz pewnym krokiem wszedłem do ciepłego salonu, skąd dobiegał gwar. Przez chwilę stałem w wejściu niezauważony. Omiotłem wzrokiem sielską, rodzinną scenkę – dziadek siedzący przy instrumencie, babka wesoło dyskutująca z jakąś kobietą, a na środku pomieszczenia z najwyżej dwuletnią dziewczynką na rękach stał ojciec. Zdecydowanie aparycję odziedziczyłem po nim – obaj mieliśmy szczupłe sylwetki, te same czarne włosy i smukłe palce. Wreszcie się obrócił... A na moich ustach pojawił się kpiący uśmiech.

– Kim pan jest?! – krzyknął, wyraźnie przestraszony. Z wrażenia omal nie upuścił dziecka, które teraz mocno przycisnął do piersi. Pianino wydało z siebie fałszywy dźwięk, po czym umilkło, a oczy wszystkich obecnych zwróciły się na mnie. Strach unosił się w powietrzu, a jego rozkoszny zapach był upajający...

Zaśmiałem się szyderczo.

– Nie poznajesz mnie? – odparłem, powoli zbliżając się do mężczyzny.

– Nie zbliżaj się! – warknął, usiłując mi grozić palcem. – Żądam, aby pan natychmiast opuścił mój dom!

– Mój dom... – wysyczałem, zatrzymując się parę kroków przed nim. – Jak to pięknie brzmi. Szkoda tylko, że ktoś pozbawił mnie możliwości nazwania czegokolwiek domem.

– Nie obchodzi mnie to! Wynoś się! – mówił coraz bardziej chrapliwym głosem. Dziecko na jego rękach zaczęło płakać, jednak nawet nie zwrócił na nie uwagi.

– Pewnie siedemnaście lat temu to samo powiedziałeś mojej matce, co? – odparłem. W moim głosie nie dało się dosłyszeć nic oprócz chłodnej nienawiści. Nareszcie doczekałem tej chwili!

Umilkł, patrząc na mnie coraz większymi oczami. Wtedy kobieta siedząca na kanapie się odezwała.

– Tom... O czym on mówi? – spytała drżącym głosem.

– Ingrid, nieważne, nic takiego... – Gdy te słowa wydobyły się z jego plugawych ust, wybuchnąłem.

– Nic takiego? Tak to nazywasz? Zmarnowałeś życie mojej matki, splugawiłeś ją i w dodatku spłodziłeś dziecko! To w twoim mniemaniu nic takiego, nędzny śmieciu? W takim razie... To też nic takiego. – powiedziałem chłodno, po czym wydobyłem z kieszeni różdżkę i wycelowałem ją w starca przy pianinie. – Avada Kedavra!

Zielony błysk wydobył się z jej końca i ugodził starszego mężczyznę w pierś. Wydał z siebie tylko zduszony jęk, po czym padł na kamienną posadzkę, by już więcej się nie poruszyć.

– Thomas! – krzyknęła staruszka, podbiegając do zwłok. Uklękła przy nich i objęła dłońmi martwą twarz. Potrząsnęła ciałem, szepcząc w kółko to jedno imię.

– Co mu zrobiłeś? Jesteś tak samo nienormalny jak twoja matka! – krzyknął oskarżycielsko ojciec.

– Jakbyś to ujął... Nic takiego. – odparłem szyderczo, uśmiechając się drapieżnie, po czym skierowałem różdżkę ku staruszce. – Avada Kedavra!

Kolejny zielony blask, kolejne martwe ciało. Oboje Ingrid i Tom spojrzeli z przerażeniem na zwłoki bliskich. Kobieta przycisnęła dłonie do ust, niezdolna, by się poruszyć. Słyszałem jej cichy szept. Powtarzała w kółko tylko dwa słowa.

– Thomas... Mary... Thomas... Mary...

Denerwowała mnie. Nie dość, że stała się wersją zastępczą mojej matki, to w dodatku jej irytujący głos rozpraszał mnie. Dlatego po chwili w jej kierunku również pomknęła klątwa, sprawiając, że zamilkła na zawsze.

– Nie... Nie możesz... Kompletnie oszalałeś... – mamrotał ojciec, przyciskając swoją córkę mocniej do piersi. 

– Jesteś zdecydowanie najbardziej kompetentną osobą, by mówić mi, co mogę, a czego nie – odprałem szyderczo, bawiąc się różdżką. – Jak mała ma na imię? – zapytałem, drapieżnie przekrzywiając głowę i wpatrując się w dziecko.

– R-Rose... – wyszeptał jakby pół świadomie. Oprzytomniał jednak i krzyknął – Nie waż się jej tknąć!

– Nawet nie zamierzałem. Przyszedłem tylko po ciebie, śmieciu – powiedziałem z chłodną obojętnością. – Jednak skoro już tu jest... Mam dla niej coś specjalnego. Confringo! 

Riddle Senior nieudolnie próbował ochronić córkę, lecz ognisty jęzor natychmiast ją dosięgnął, a siła zaklęcia zmiażdżyła delikatne kości jej ciała, on sam zaś padł na ziemię. Po chwili mężczyzna nie trzymał już w rękach żywej istotki, lecz płonące, rozkrwawione zwłoki. Wciąż jednak przyciskał je do ciała, ignorując fakt, że sam również zajął się ogniem. Słone łzy spływały po jego policzkach, a wzrok miał utkwiony w martwej dziewczynce. Po dłuższej chwili podniósł oczy, w których tańczyły odbicia płomieni.

– Zabij mnie... Nie mam już po co żyć. – wyszeptał ojciec z bólem w głosie. Wyglądał jak nędzny karaluch zwinięty u mych stóp na podłodze, błagając o śmierć. Czułem do niego już nawet nie nienawiść – pozostało tylko obrzydzenie. I to on, ten nieudacznik mnie spłodził? Nie chciałem już patrzeć na niego. Gardziłem nim, jego słabością, lecz najbardziej tym, że śmiał tknąć mą matkę i że musiałem mieć w sobie jego plugawe geny.

– Chyba nareszcie zrozumiałeś, co uczyniłeś mojej matce i mi. Ciesz się, mam dziś dobry humor. – powiedziałem sztucznie miłym głosem, którym zazwyczaj zwracałem się do nauczycieli. Bawiły mnie katusze mężczyzny, dlatego leniwie pogładziłem różdżkę, zanim wycelowałem i po raz ostatni tego dnia wypowiedziałem słowa będące wyrokiem śmierci. 

Avada Kedavra.

Gdy tylko ojciec padł martwy na ziemię, rozpocząłem rytuał. Sięgnąłem po misę z owocami stojącą na kredensie pod ścianą i opróżniłem ją, zrzucając zawartość na posadzkę. Postawiłem misę na ziemi, a następnie wlałem doń eliksir, którego fiolkę trzymałem w kieszeni szaty. Do mikstury włożyłem pierścień rodowy Gauntów i rozpocząłem inkantację. Z każdym kolejnym słowem czułem, jak moja dusza rozdziera się na dwoje, a jedna część opuszcza moje ciało. Zduszony krzyk opuścił moje usta, a potworny ból ogarnął mnie całego. Padłem na kolana, a ręce zwiesiłem po bokach. Łacina mieszała się z jękami, aż ostatkiem sił dokończyłem obrzęd i wykończony upadłem na dłonie zaciśnięte w pięści.

Z chwilą, gdy wypowiedziałem ostatnie słowa, doznałem uczucia niesamowitej wewnętrznej pustki. Moja dłoń powędrowała ku pierścieniowi, który wessał w siebie fragment mojej duszy i eliksir, przez co jego kamień z czerwonego stał się czarnym. Założyłem go na palec. Udało się... Ponownie. Kolejny przedmiot stał się mym horkruksem. Lecz z tym jeszcze dziś będę musiał się pożegnać.

 Powoli wstałem. Z kieszeni szaty wydobyłem drugą fiolkę, tym razem z eliksirem wzmacniającym. Wypiłem go, czując, jak część energii powraca do mego ciała. Nie zregenerowałem się w pełni, lecz wystarczająco, by zrobić to, co zamierzałem. Musiałem jeszcze dziś zatrzeć po sobie ślady.  

10 komentarzy:

  1. Bardzo mi się podoba. Cieszę się, że dodałaś rozdział, ale czuję niedosyt. Czegoś mi tu brakuję. Nie wiem czego, może trochę więcej wątków o Cecil. Ciężko mi określić. Poza tym, rozdział jest naprawdę świetny. Nie mogę doczekać się następnego.
    Pozdrawiam i życzę weny,
    Rosa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie da się ukryć - ten rozdział jest mocno Tomocentryczny. W końcu to jeden z bardziej przełomowych momentów dla rozwoju jego postaci ;)
      Dziękuję!
      Cecily

      P.S. Pod Twoim wcześniejszym komentarzem tego nie napisałam, zrobię to tu - jak tylko znajdę chwilę, postaram się zajrzeć do Ciebie!

      Usuń
    2. Chociaż jeśli chodzi o występ naszego Tom'a (uśmiecham się jak wariatka, kiedy pisze to zdanie, zabawnie brzmi "naszego Tom'a..."), nieistotne. Rzuca Avadami w kogo popadnie. To trochę do niego nie pasuje. Moim zdaniem, mógłby ich trochę potorturować, spróbować szantażować, czy coś w tym stylu. Trochę za szybko to się skończyło.
      Pozdrawiam i życzę weny,
      Rosa

      P.S. Z góry dziękuję. Rady zawsze się przydadzą ;)

      Usuń
  2. W sprawach technicznych zauważyłam tylko jednorazowy napad głodu i ochoty na skonsumowanie literki :)
    "Nigdy mnie specjalnie nie interesowało, co mówią mnie, gdy robią to za moimi plecami"
    Pokusiłaś się jak widzę na literkę "o", ale wybaczam ten błąd, albowiem ten rozdział jest BOSKI, po prostu cudowny! Oby więcej takich :3 A ta scena z Riddle'ami no po prostu cud miód i orzeszki, chociaż muszę zaznaczyć, że nie zasługuje na miano +18, według mojej skali. Ja już taka ucieszona będzie drama! A tu zamiast dramy, lekkie turbowanie, ale mam strasznie zaburzoną skale brutalności, także nie przejmuj się i tak było świetnie!
    Czekam na następnego.
    Pozdrawiam
    Arystokratka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz!
      Cieszę się, że ci się podobał - sam czułam się dumna z siebie, gdy go napisałam ;) A co do ostrzeżenia - miałam wątpliwości, czy fragment nie jest zbyt brutalny, dlatego wolałam napisać 18+. Różna jest wrażliwość, wolałam więc uprzedzić tych o słabszych nerwach.
      Jeszcze raz dziękuję! To bardzo wiele dla mnie znaczy!

      Pozdrawiam,
      Cecily

      Usuń
  3. Eeee... O co chodzi z tym snem? Moją pierwszą myślą po przeczytaniu tego fragmentu było: "Czy Tom zamienił się w wampira?"
    Rozdział jest świetny :) Opisy są piękne.
    Nie spodziewałam się, że ojciec Toma mógł założyć własną rodzinę. Oryginalnie, ale uważam, że był zbyt zadufany w sobie, żeby mógł kogoś pokochać i być głową rodziny. Dla mnie zawsze był chamem, więc obrazek rodziny mi do niego nie pasuje. Jakoś bardziej wyobrażam sobie Voldka z rodzinką :)
    Czekam na relację z imprezy, prezent od Toma i romansie naszego młodego Voldka z Cecily.
    Życzę weny!
    Pozdrawiam
    Lauren

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty to byś chciała mieć wszystko podane na tacy :P Nie martw się, sen prędzej czy później zostanie wyjaśniony, na razie powiem tylko, że z wampirami nie ma nic wspólnego (ale, o zgrozo, może budzić takie skojarzenia...).
      Na szczęście o losach ojca Toma nie mamy zbyt wiele informacji, co pozostawia duże pole do popisu. Kto wie, może nie był skończonym chamem, może po prostu, jak Dursley'owie, głęboko nienawidził czarodziejów? A może szczęśliwa rodzina to tylko pozory? Kto go tam wie...
      Dziękuję za ten cudny komentarz! Staram się robić tak, by zawsze było na co czekać w kolejnym rozdziale i chyba jakoś mi to wychodzi!

      Pozdrawiam,
      Cecily

      Usuń
    2. Cóż, taki mam charakter :D
      Czekam na wyjaśnienie tego snu, bo był dziwny. Oczywiście, nie przebił opowiadania Olgi Tokarczuk pt. "Szafa". Nawet po przeczytaniu i omówieniu na zajęciach nie bardzo wiem o co mam o tym myśleć :(
      Weny!
      Pozdrawiam
      Lauren

      Usuń
  4. Hej,
    zacznę od tego, że uwielbiam Cię za jedno - Tom kurcze blade nie zakochuje się w siódmym rozdziale, nie rzuca co chwilę uśmiechami pt."próbuję być Syriuszem Blackiem, który notabene urodzi się za kilkanaście lat", a wszystkie dziewczyny w Hogwarcie nie są jego skrytymi fankami. Bardzo dobrze, że chłopak musiał sobie zapracować na swoją pozycję i to nie piękną buźką, tylko np. ujawnieniem i unieszkodliwieniem potwora (chociaż i tak wszyscy wiemy jak było xd), czy swoim twardym charakterem, pewną siebie postawą i niezwykłą charyzmą.
    Do tego scena morderstwa jego rodziny, aż chce się napisać mniam.
    (Chociaż ja na jego miejscu uśmierciłabym dziecko jeszcze na oczach matki, sama się zdziwiłam, że tego nie zrobił)
    A teraz trochę pohejcę, ale to mało, malutko, bo tylko jedna rzecz mi przeszkadzała i po kilkunastu rozdziałach się przyzwyczaiłam, ale nadal mnie to dręczy, więc piszę. Chodzi mianowicie o narrację z perspektywy Toma. Po prostu wolę widzieć sytuację oczyma Cecily lub jako obserwator - wszechwiedzący narrator. Z jego strony wydaje mi się to nie tak naturalne jak z dwóch wyżej wymienionych. Ale to tylko moja drobna uwaga, żebyś wiedziała, co tam w głowie czytelnika siedzi, a czasami jego myśli były tak interesujące, że właściwie cieszyłam się, że to prowadzisz w tej formie :)
    No i jeszcze dialogi są świetne i naturalne - głównie przez nie zdobywam coraz większą sympatię do Toma.
    Życzę Ci dużo pomysłów i natchnienia, bo, Moja Droga, wybrałaś sobie ambitnego bohatera na ff, a pisać o nim w taki sposb, by nie zabrać mu jego osobowości, wbrew pozorom nie jest łatwo. Ty jednak radzisz sobie świetnie z jego kreowaniem, więc o to się nie martwię. Aaa i chcę dodać, że z tą Rosją to trafiłaś, bo uwielbiam ten kraj, przez co od razu polubiłam Cecily :D
    Ja niestety nie jestem zalogowana i piszę chamsko z anonima, a do tego z telefonu. Nie wiem ile tekstu wystukałam, pewnie w normalnych warunkach komantarz byłby jeszcze dłuższy.
    Do następnego rozdziału
    Nija

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz, Nija!
      Nareszcie czuję się rozumiana w kwestii podbojów miłosnych Toma, a raczej ich braku. W sumie jednym z powodów, dlaczego zaczęłam to pisać, to fakt, że wszystkie ff z Riddle'm prędzej czy później kończyły się romansem. Kto jak kto, ale on nie jest uroczym kochasiem! Cieszę się, że ty też tak go widzisz!
      Coż, to było jego pierwsze masowe morderstwo, uczy się chłopkak ;) Poza tym nie miał w interesie dręczenia matki dziecka przed śmiercią, on przyszedł tylko do swojego ojca. Ale muszę przyznać, scena mogłaby być lepsza... Tom obiecuje się poprawićA! :P
      Narracja Toma... Czasem mam wrażenie, że coś nie styka, ale jestem świadoma, że bez niej opowieść nie byłaby pełna. Dziękuję, że zwróciłaś mi na to uwagę - będę musiała jeszcze mocniej nad nią pracować!
      Jestem świadoma, że Riddle to trudna postać, ale lubię wyzwania. Mam tylko nadzieję, że podołam ;)
      To do następnego rozdziału!
      Dziękuję i pozdrawiam,
      Cecily

      Usuń