piątek, 25 września 2015

Rozdział XIV

Dziękuję za wszystkie komentarze, które pojawiły się pod poprzednim rozdziałem! Nawet nie wiecie jak mnie cieszy świadomość, że ktoś czyta to, co piszę, i w dodatku mu się podoba! A już nie przedłużając - zapraszam na ciąg dalszy!

   ***   

         Jeszcze miesiąc temu wizja klasowego Turnieju Pojedynków byłaby dla mnie czymś ekscytującym i stresującym zarazem. Ba, tydzień temu, gdy profesor Merrythought go ogłosiła, czułam przyjemny dreszczyk podniecenia. A dzisiaj? Nie obchodził mnie. Szłam do klasy Obrony przed Czarną Magią, a moje myśli nie krążyły wokół dzisiejszych zajęć. Zamiast tego po raz kolejny moją głowę zaprzątały nurtujące mnie kwestie: czy Avery da się wciągnąć w rozgrywki Carmen? A jeśli nie – co ona może wtedy zrobić? Jakie umiejętności i tajemnice skrywa Tom Riddle? Jak ma zamiar pokonać Mrocznego Lorda? Nie ulegało wątpliwości, że gdyby go zniszczył, natychmiast ludzie uznaliby go za swojego bohatera – co zrobiłby z takim autorytetem? Taką władzą? I jaka ma być w tym wszystkim moja rola? Za dużo pytań, za mało odpowiedzi...

   ***   

Pod salą lekcyjną znalazłem się nie za późno, ale i nie za wcześnie, by nie tkwić zbyt długo w otoczeniu tych wszystkich... Uczniów. Tak, to odpowiednio neutralne słowo skrywające w sobie cały arsenał epitetów, którym mógłbym określić znaczną część tej społeczności. Na szczęście istnieje parę wyjątków, których nie skalały tak odstręczające cechy...

 Drzwi otworzyły się z hukiem, a głos Merrythought zawołał z wnętrza pomieszczenia.

  – Zapraszam do sali!

Wspominałem już, że ten głos doprowadza mnie do szału?

Skinąłem lekko na Avery'ego, Malfoy'a, Prince'a i Lestrange'a, po czym ruszyłem do środka. Zatrzymałem się na chwilę tuż przed wejściem, by przepuścić w drzwiach Cecilię. Kątem oka dostrzegłem, że wchodząc, trzyma w dłoni różdżkę. Bardzo mądrze, panno Zabini... Jak to mówią: „spodziewaj się niespodziewanego”.

 Ostrożność okazała się wskazana. Tym razem Merrythought zadbała o barierę dźwięko- i obrazoszczelną, tak że dopiero po przekroczeniu progu można było się zorientować, że Turniej nie zwalnia z myślenia – lekcja zaczynała się od wejściówki.

 Westchnąłem i zacząłem odbijać zaklęcia lecące w moim kierunku z każdej strony. Musiałem choć trochę udawać, że zadanie sprawia mi trudność, choć był to poziom godny pięciolatka. Niektórzy jednak wciąż mieli problem z osłonieniem się, chyba utknęli na tym szczeblu intelektualnym. Co za tępa... Znaczy się, uczniowie.

         Minimalną część uwagi poświęcając na bieżące zadanie, obserwowałem Cecilię i mój Wewnętrzny Krąg. Radzili sobie przyzwoicie (spróbowaliby dać się pokonać, wtedy nie byłoby dla nich miejsca w moim otoczeniu...), tylko raz Avery rozproszył się, gdy jego oczy napotkały wzrok jednej dziewczyny. Na szczęście w ostatniej sekundzie zrobił unik i uratował siebie w moich oczach. Chłopak ma więcej szczęścia niż rozumu...

 Nareszcie dotarłem do ławki i leniwie usiadłem, taksując wzrokiem otoczenie. Jedni siedzieli, zadowoleni z siebie, inni pogrążali się w żywiołowych dyskusjach, jeszcze inni nerwowo wiercili się na swoich miejscach, a tylko nieliczni spokojnie i obojętnie oczekiwali. Och, jak nie mogłem się doczekać, aż z twarzy zarozumiałych zetrę ten wyraz samozadowolenia, a na oblicza wszystkich zgromadzonych nałożę szacunek i podziw z przyjemną dozą lęku...

 – Kochani moi! – zaczęła profesor Merrythought, tym samym wyrywając mnie z przyjemnego marazmu. – Nadszedł ten dzień! Rozpoczynamy klasowy Turniej Magiczny!

 Machnięciem różdżki sprawiła, że na jednej ze ścian pojawiła się tablica wyników, na której póki co widniały tylko nasze nazwiska, zaś na tyłach klasy stanęło turniejowe podwyższenie, wokół którego mieliśmy się zgromadzić.

         – Pierwsi do boju staną... Fronner i Leighton kontra Zabini i Riddle!

         Moje wargi lekko drgnęły, formując delikatny uśmiech. Na pierwszy ogień? Bardzo dobrze, trzeba ustawić poprzeczkę na jakimś sensownym poziomie. Wstałem, a po chwili Cecilia poszła w moje ślady.

 – Krukoni, niespecjalnie dobrzy w pojedynkach. –  Mruknąłem do niej. – W ogóle nie potrafią się bronić. Stawiam na pięć sekund bez większego wysiłku.

 – O nie, jak ty zniesiesz tak okrutne marnowanie twojego potencjału. – odszepnęła sarkastycznie dziewczyna. – Trzy sekundy, jeśli zastosujemy taktykę 0-2-1.

  – No no, widzę, że coś zapamiętałaś. – zauważyłem z satysfakcją. – Ale nie chcemy od razu ujawniać naszych najmocniejszych stron, prawda? Dlatego damy im trochę forów, stosując manewr 1-2-2.

To nie było pytanie, jednak Cecilia, najwyraźniej uważając inaczej, niechętnie przytaknęła, mówiąc – Chyba masz rację, możemy tak to rozegrać.

Uśmiechnąłem się w duchu. Oto jak umierają resztki asertywności.

   ***   

Wreszcie stanęliśmy na podwyższeniu – Riddle po mojej lewej, a nasi przeciwnicy na drugim końcu. Mimo iż byłam pewna zwycięstwa, nie czułam się zbyt komfortowo, stojąc przed tymi wszystkimi ludźmi. Spuściłam wzrok, starając się zapomnieć o tłumie otaczającym mnie zewsząd. Poczułam wtedy subtelne muśnięcie różdżki Toma o moją dłoń, na co natychmiast podniosłam głowę. Nasze oczy się spotkały. W jego spojrzeniu dostrzegłam dezaprobatę, lecz zarazem... Troskę? Czyżby? Czy to tylko umysł płata mi figle? Zaszokowana, dopiero po chwili zrozumiałam, o co mu chodziło. Głowa go góry, plecy proste, delikatny uśmiech – złota trójca szlachetnej postawy, o której całkowicie zapomniałam. Poprawiwszy się, zerknęłam jeszcze kątem oka na mojego sojusznika, który niemal niezauważalnie skinął głową, jakby pochwalając moją reakcję. Mimo że chłopak był wyniosły, chłodny, czasem nawet przerażający, to w tym momencie stanowił dla mnie pewnego rodzaju, aż wstyd przyznać, podporę psychiczną. Nadmiar zainteresowania potrafił mnie onieśmielić, lecz obok tego Ślizgona (który znacznie bardziej przyciągał uwagę niż ja... A szczerze mówiąc, bardziej niż ktokolwiek, kogo znam) czułam się zdecydowanie pewniej.

         – Gotowi? – spytała nauczycielka, wchodząc na podest. Otrząsnęłam się z rozmyślań i przypomniałam sobie, po co tu tak naprawdę jestem. Bo na pewno nie stoję tu po to, by roztkliwiać się nad pewnym brunetem i jego aparycją.

 – Tak, pani profesor. – odpowiedział nienagannie Tom. Skinęłam tylko głową, potwierdzając jego słowa.


         Otrzymawszy także pozytywną odpowiedź od drugiego duetu, profesor Merrythought zakomendowała: – Ukłon! – a gdy wszyscy delikatnie skłoniliśmy się, dodała – Walka!

3 komentarze:

  1. Tylko tyle? Dlaczego tak mało? Ja chcę więcej!
    Nazwy tych taktyk 0-2-1 lub 1-2-2 brzmią jak jakiś kod z czasów II wojny światowej :)
    Rozdział bardzo mi się podobał. Twój Tom jest bardziej kanoniczny od mojego.
    Życzę dużo weny i czekam niecierpliwie na kolejny rozdział :)
    Pozdrawiam
    Lauren

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te słowa! Muszę przyznać, że niesamowicie mnie motywujesz ;-)
      Co do taktyk - tak właśnie miały brzmieć - w końcu mamy '43 rok, nieprawdaż?
      Postaram się napisać niedługo następny rozdział - póki co jestem na dobrej drodze, więc trzymaj kciuki!

      Usuń
  2. Cóż mogę powiedzieć? Chyba tylko tyle, że gdybym nie wiedziała, iż są następne rozdziały to chyba rozszarpałabym cię za przerwanie w takim momencie.
    Pozdrawiam
    Arystokratka

    OdpowiedzUsuń